Indie

Start 2009-06-13

Juz same wybieranie daty zajelo kilka dobrych tygodni – temu za wczesnie, tamtemu za pozno. Gdy jednak kazdy zaklepal kilkanascie dni w kalendarzu i wzial odpowiednia, tudziez za mala, ilosc dni wolnych, zaczelo sie kompletowanie ekwipunku, sprawdzanie i serwisowanie pojazdow. Jak kazda wyprawa i ta nie mogla sie obyc bez wprowadzanych na ostatnia chwile zmian kadrowych czy modyfikacji w planowanej trasie. W koncu wszystko zapiete zostalo na ostatni guzik, plecaki upchniete w bagazniku Mitsubishi Pajero, podreczne rzeczy upiete na motorach i, prawie zgodnie z planem, wyruszylismy z Gurgaon – przedmiesc stolicy Indii – New Delhi. Dziesiec osob: za kierownica samochodu James, a w srodku ‘znajomi krolika’ czyli wesolo terkoczace towarzystwo Yasminy, Karity i Pallavi. Na dwukolowcach Basia na Yamaha Gladiator (zwanym Maximus Singh), Rouf na Bajaj Avenger, Aurelien a.k.a. ‘Frenchie’ na Hondzie Karizma oraz trojka ujezdzajacych klasowe Royal Enfield Thunderbird: Jacek, Tom (Roxy) i Karol (Jezebel).

Ten etap podrozy w ruchomych obrazkach: http://karino.blox.pl/2009/07/Lords-Of-The-Wheels-1.html

  • Group photo

Rewelacyjna, czteropasmowa autostrada dotarlismy do Delhi, przedarlismy sie przez ponad 15-milionowa metropolie i ruszylismy na polnoc autostrada NH1 laczaca miasto z Pakistanem. Juz jednak po okolo 100 km musielismy zatrzymac sie na nieplanowany postoj jako ze Rouf przebil potezna tylna opone swojego Avengera. Operacja zmiany trwala moze z godzine, w miedzyczasie James i Karita wyruszyli naprzod by zlozyc wizyte w serwisie Mitsubishi kilkaset kilometrow dalej. Reszta jak tylko mogla, ukrywala sie przed palacym sloncem i 45 stopniami, Basia natomiast zbierala resztki sil jako ze dnia poprzedniego zmagala sie z ostrym zapaleniem zatok co w polaczeniu z przedawkowaniem lekarstw nastepnego poranka dalo efekt stawiajacy jej wyjazd pod znakiem zapytania.

Kilkaset kilometrow dalej, po zjechaniu z autostrady, spotkalismy sie wszyscy na typowy, indyjski lunch w Chandigarze. Nieco sie zasiedzielismy ale po jakims czasie bylismy znow na kolach oczekujac na majace sie lada chwila pojawic cienie przedgorz Himalajow. Te zaczely sie jakby znikad – skrzyzowanie, zjazd z plaskiej jak stol drogi i juz trzeba bylo zmagac sie ze sporymi podjazdami i serpentynami. Nieco po zachodzie slonca zameldowalismy sie, zgodnie z planem, w milo polozonym hoteliku w miejscowosci Bilaspur.

Kolejny dzien zapowiadal sie milo – niecale 200 km przyzwoitej drogi do Manali z pieknymi widokami na na dobre juz pokazujace swoje oblicza, gorami. Problemy jednak zaczely sie niewinnie – w okolicy Kullu zlapala nas ulewa a chwile pozniej spod siedzenia Tomowej ‘Roxy’ zaczal wydobywac sie dym. Karol, Frenchie i Jacek ruszyli dalej natomiast reszta czekala na zaprzyjaznionego mechanika ktorego to specjalnie sprowadzilismy z Manali. Kiedy udalo sie przetransportowac niesprawny motor do miasta, reszta kompletowala niezbedny ekwipunek oraz podziwiala urocze miasteczko, polozone tuz u podnoza Wielkich Himalajow ktorych osniezone szczyty pieknie krolowaly w cieniu zachodzacego slonca.

A miasteczko to dosc niezwykle – kilka lat temu zupelnie nieznana miescina stala sie znikad jednym z popularniejszych miejsc wypadowych Hindusow, najbardziej oblegana lokacja miesiecy miodowych oraz celem pielgrzymek tysiecy obcokrajowcow, chcialoby sie wierzyc ze nie tylko ze wzgledu na rosnace tutaj dziko i wszedzie rosliny zielone o dzialaniu rozluzniajacym.

  • Basia jechać dalej nie może...co tam nie może!
  • Wymiana przebitej opony...
  • on the way...
  • Pallavi & Karol
  • Bilaspur...
  • Rouf
  • Manali
  • Kullu weed
  • :)
  • Green Manali - Clean Manali
  • Morning in Manali

Zgodnie z zaleceniami zerwalismy sie z lozek juz przed 5.00 by jak najszybciej opuscic Manali ze wzgedu na ogromne tlumy turystow ruszajace o poranku w kierunku Rohtang La – pierwszej z wielu gorskich przeleczy na naszym szlaku. Mieszkancy goracych Indii wykupuja badz wyporzyczaja cieple ubrania i porzadne buty by bardzo czesto po raz pierwszy w zyciu zobaczyc i dotknac snieg. Tu nalezy wspomniec ze pojecie to jest mocno naciagane, bo co prawda jest go wokol sporo, to jednak kolorowi tej brei blizej jest to czerni czy brazu niz oslepiajacej bieli. Rohtang jest jednym wielkim smietniskiem, dzikim miejscem pielgrzymek, bez jakkolwiek przygotowanej infrastrukty, nie dziwi wiec ze po krotkim snacku i pierwszej dawce Diamox – pigulek na chorobe wysokosciowa (Accute Mountains Sickness – AMS) ruszylismy dalej.

Juz kilkaset metrow dalej i nizej musielismy sie zatrzymac – nie sposob bylo bowiem nie zachwycic sie piorunujacymi widokami i delektowac cisza – czyms czego przez ostatnie dni prozno byloby szukac.

Droga wila sie stromo w dol a jej jakosc daleka byla od idealu – dziurawa, glownie szutrowo-blotna, poprzecinana strumieniami splywajacymi z pokrytych sniegiem partii. Po moze godzinie natknelismy sie na pierwszy z punktow kontrolnych – poproszono nas o okazanie paszportow. Okazalo sie ze Karol wlasnego nie wzial a kopii dokumentu w zaden sposob nie chciano zaakceptowac. Wywiazalo sie niewielkie zamieszanie, jednak policjanci-biurakraci nie doliczyli sie dokumentow dzieki czemu cala wycieczka mogla w komplecie ruszyc dalej – na wszystkich pozostalych check-postach kopie wystarczaly w zupelnosci.

Jeszcze kilkadziesiat kilometrow i znalezlismy sie w miejscowosci Jispa – niewielkiej wiosce na wysokosci ok 3200m. Tam zatrzymalismy sie w jedynym, choc dosc pokaznych rozmiarow, hotelu, w niezwyklej scenerii skalistych gor i gorskiego potoku. Jako ze na goraca wode w laziencu musieliby czekac, Rouf i Karol postanowili sie wykapac w jego lodowatej wodzie. Rzecz te graniczaca z szalenstwem wykonal jednak w pelni jedynie ten pierwszy.

  • Basia crossing the stream
  • Filling station
  • Jacek & Basia at Rohtang Pass
  • Jispa hotel
  • Karol  Tom
  • Mountains - view from Sarchu
  • Windy road
  • Rohtang La
  • On the way to Rohtang
  • Jispa
  • Pallavi

Kolejny dzien, kolejne zmagania – i tym razem mialo byc wszystko latwo i pieknie – niecale 80 km do polozonych na wysokosci ponad 4200mnpm rownin Sarchu. Problem polegal jednak na tym, ze aby tam sie dostac, trzeba bylo przekroczyc prawie pieciotysieczna przelecz Baralacha La. Calkiem dobra nawierzchnia wiodla nas ciagle w gore, do momentu kiedy przekroczyc musielismy sporych rozmiarow strumien – wiekszosci udalo sie to lepiej lub gorzej, niestety Basia zaliczyla wywrotke w niezbyt cieple wody z topniejacego sniegu. Pod Roufem zas, ktory zaoferowal swa pomoc, zalamala sie cienka warstwa zmrozonego sniegu dzieki czemu sam rowniez podzielil los swojej partnerki. Po kilku minutach, juz na drugiej stronie, oboje przebierali zmoczone buty i skarpety w towarzystwie coraz mocniej padajacego sniegu. Gdy oczekiwalismy az nieszczesnicy nieco sie ogrzeja i przygotuja do dalszej wspinaczki, tuz obok zatrzymala sie ciezarowka z paliwem dosc mocno obtluczona z jednej strony. Wyskoczyl z niej kierowca i mieszajac jezyki Hindi i Punjabi z Angielskim zapytal czy przypadkiem nie mamy przy sobie tlenu jako ze jego towarzysz czuje sie bardzo zle – wymiotowal oraz zaslabl prowadzac co doprowadzilo do wywrocenia sie cysterny i stawiania jej z powrotem na kola dzwigiem. Facet rzeczywiscie wygladal jakby byl juz czesciowo w zaswiatach, ale ze w butle tlenowe wyposazeni nie bylismy, podzielilismy sie jedynie naszym zapasem Diamoxu – lokalny kierowca nie mogl skonczyc nam dziekowac, ale w koncu, juz w duzo lepszym nastroju wsiadl do ciezarowki i odjechal w strone ukrytego za gestymi chmurami szczytu.

Gdy ruszylismy, rozpadalo sie juz na tyle dobrze, ze ciezko bylo widziec cokolwiek poza ponad dwumetrowymi zaspami z obu stron drogi. Gdy dotarlismy na czubek Baralacha La, bylismy juz w centrum burzy snieznej, a na dodatek jedna z niewielu ciezarowek na naszej drodze utknela na samym czubku uniemozliwiajac przejazd. Jakby tego bylo malo, niespecjalnej inteligencji kierowca mial wciaz wlaczony silnik czym powodowal topnienie zasp u dolu. My czekajac cierpliwie przytuleni do naszych silnikow, ogrzewajac sie ich cieplem gdy zauwazylismy ze ponad trzymetrowa zaspa jest bliska zawalenia i pogrzebania pod soba ciezarkowki, postanowilismy zaryzykowac i sprobowac przebic sie kilkudziesieciocentymetrowa sciazka pomiedzy pojazdem a przepascia ktorej dna, w srodku burzy snieznej, prozno bylo szukac.

Szczesliwie cala operacja zakonczyla sie pomyslnie, a juz kilka kilometrow ponizej moglismy zatrzymac sie w namiocie lokalnych nomadow, sprobowac rozgrzewajacej herbaty a nawet zakupic uszyte przez nich welniane rekawice czy skarpety. W promieniach wychodzacego zza chmur slonca, osuszajac skarpety i rekawice na silnikach i rurach wydechowych naszych maszyn, doczekalismy przyjazdu Jamesa i ‘znajomych krolika’ ktorzy to musieli czekac dobra godzine na szczycie przeleczy na odblokowanie drogi – jedna z wielu przewag dwoch kolek nad czterema jest to ze mozna sie wcisnac w nawet niewielkie przesmyki.

Dalsza czesc drogi przebiegala przyjemnie i choc pogoda wciaz niespecjalnie sprzyjala, wszystkim humory dopisywaly po zostawieniu za soba Baralacha La. W koncu dotarlismy do konca rownin Sarchu, gdzie w niewielkiej odleglosci rozbitych bylo kilka tymczasowych namiotowych obozowisk oraz niewielka wojskowa baza i drogowy check-post. Co ciekawe, w jedynym blaszanym baraku tuz przy drodze sprzedawano jedynie podlej jakosci lokalny alkohol. Zdecydowanie okrzyknelismy ten punkt na mapie najwyzszym monopolem na swiecie!

W okolicy dowiedzielismy sie, ze tego dnia zaden pojazd nie zjechal z drugiej strony co w polaczeniu z mocno srednimi warunkami atmosferycznymi moze oznaczac nieprzejednosc drog powyzej. Zmuszeni zblizajacym sie zmierzchem, udalismy sie do jednego z obozowisk gdzie postanowilismy przeczekac do rana. Gdy zapadla noc, temperatura spadla ponizej zera co w polaczeniu z gorska atmosfera, silnym wiatrem i coraz mocniej padajacym sniegiem stanowilo obraz niezbyt pozytywnie nastawiajacy do wdrapywania sie na ponad 5-tysieczne przelecze czekajace nas kolejnego dnia.

Ten etap podrozy w ruchomych obrazkach:

http://karino.blox.pl/2009/07/Lords-of-the-Wheels-part-2.html

  • Chilling at the tent
  • Crossing the  gate
  • Crossing the stream
  • Jacek
  • Jezebel
  • Basia i Rouf
  • Basia...
  • Karol, Basia & Rouf heading up the Baralacha La
  • Rouf, Basia
  • Baralacha La
  • Ktoredy??
  • Truck stuck on the pass
Indie

W krainie Lamy 2009-06-18

Pobudke zarzadzismy na 4 rano, by jak najszybciej zabrac sie do pokonywania 250-kilometrowej gorskiej trasy planowanej na ten dzien. Odretwieni po zimnej nocy w namiocie zjedlismy szybkie sniadanie, nastepnie odsniezanie pojazdow i gdy juz mielismy ruzyc, okazalo sie ze nasze Pajero odmawia posluszenstwa. Kilkadziesiat przeklenstw rzuconych w strone silnikow diesela ale juz po chwili znalezlismy Jeepa ktory zgodzil sie sprobowac pociagnac samochod by ten ‘ruszyl na pych’. To nie dosc ze nic nie dalo to jeszcze nie wytrzymala lina pociagowa zakupiona wczesniej w Tajlandii. Dzwiek samochodu wskazywal ze z kazda minuta jest coraz lepiej – probowalismy wiec pchac, ale jako ze wysilek na wysokosci prawie 4500mnpm jest malo efektywny, padlismy na droge po 20 metrach usilujac zlapac glebszy oddech rozrzedzonego powietrza. Tu z pomoca przyszla natura – pierwsze promienie slonca wychodzacego zza bialych szczytow skierowane pod otwarta maske Pajero rozgrzaly  silnik na tyle ze po kilku(nastu) kolejnych probach, malo zdecydowanie, lecz wystartowal.

Narzucilismy mocne tempo, po kilkudziesieciu kilometrach zacela sie wspinaczka na kolejna przelecz. Droga do niej prowadzila na poczatku przez Gata Loops – serie 21 dziewiedziesieciostopniowych serpentyn wyprowadzajacych jadacych prawie kilometr wyzej. To tutaj w pewnym momencie Frenchie zlapal gume. Ochoczo zabralismy sie do zmiany detki, jednak okazalo sie ze facet mial tylko jedna zapasowa, na dodatek tylna ktora roznila sie rozmiarem od poszukiwanej przedniej. Postanowilismy jednak sprobowac. Zalozylismy na rame, jednak z jakis powodow nie dalo sie jej napompowac. W miedzyczasie Tom wyruszyl na poszukiwania Basi ktora przy sobie miala dodatkowa zapasowa detke. Na nieszczescie jednoczesnie i ona miala problemy z cisnieniem w oponach – na ratunek przyszli jej czlonkowie Malezyjskiej wyprawy na K2 ktorzy to mieli ze soba elektryczne sprezarki – wystarczylo by dotrzec do najblizszej osady gdzie lokalny specjalista w pare chwil rozwiazal problem. Natomiast kilkaset metrow nizej, reszcie zespolu udalo sie szczesliwie uporac z przebitym kolem i ruszyli w poscig za pozostalymi. Jednak slabo przespana noc i ogolne zmeczenie odbily sie chyba najwyrazniej na Karolu ktory to na jednym z kamienistych zjazdow nie utrzymal w ryzach swojej kilkusetkilogramowej Jezebel i zaliczyl, jak sie pozniej okazalo, nie ostatni z perspektywy teamu, wypadek. Obylo sie na szczescie na strachu i niegroznych potluczeniach po ktorych juz nastepnego dnia nie bylo sladu. Wszyscy spotkalismy sie w tymczasowej osadzie Pang, gdzie zjedlismy pozywne noodle – jedyna znana forme wysokogorskiego prowiantu swerwowana przez lokalnych.

Nastepnie jeszcze kilkusetmetrowa wspinaczka na ponad 5-tysieczna przelecz Lachulung La, zjazd 500m w dol i znalezlismy sie w miejscu niezwyklym. Morey Plains – niezamowita, dluga na 30 kilometrow a szeroka moze na 500m, plaska jak stol rownina przypominajaca wawoz. Widok niesamowity, przepiekne krajobrazy i nijak czlowiek nie byl w stanie uwierzyc ze znajduje sie na ponad czterech i pol kilometra nad poziomem morza. Mimo ze prozno bylo tutaj szukac czegokolwiek bardziej przypominajacego droge, gonieni przez czas brawurowo mknelismy po szutrowo-kamienistym podlozu wzniecajac w powietrze chmury kurzu.

Wraz z koncem Morey Plains rozpoczal sie podjazd pod najwyzsza na naszej trasie przelecz Tanglang La bedaca jednoczesnie brama wjazdowa do krainy Ladakh. Kilkudziesieciokilometrowa droga na ktorej nasze pojazdy cierpialy wyjatkowo z niewystarczajacej zawartosci tlenu w atmosferze, wyniosla nas na ponad 5300 metrow gdzie oddychajac ciezko, smagani przeszywajacym wiatrem i przenikliwym zimnem, celebrowalismy zdobycie drugiej najwyzszej przejezdnej przeleczy na swiecie! Poinformowal nas o tym znak topograficzny dodajac dosc tepym zartem: ‘Niewiarygodnie, czyz nie? (Unbelievable, Is Not It?)’Podbudowani sukcesem zabralismy sie za dluzacy sie w nieskonczonosc zjazd zabierajacy nas prawie 2km nizej – tutaj okazalo sie ze ‘maly’ Tom albo niespecjalnie dobrze wyliczyl zapotrzebowanie na paliwo swojej Roxy, lub po prostu ta okazala sie niebywale pazerna na produkty ropopochodne. Tu z pomoca przyszedl sztucznie powiekszany bak Jacka – spuscilismy butelke paliwa ktorej wskazniki nawet nie zauwazyly, a to pozwolilo Tomowi dotrzec do stacji do ktorej brakowalo juz naprawde niewiele.

Po jakims czasie przekroczylismy granice Ladakhu – sceneria zapierajaca dech w piersiach! Juz pierwszy rzut oka kazal nam sie zatrzymac i ponapawac pieknem i dzikim pieknem skalistych szczytow przypominajacych zywcem scenerie filmowej adaptacji Wladcy Pierscieni.

Przekraczajac rozsiane co kilkanascie kilometrow, upstrzone zielonymi i zoltymi polami wioski, bylismy serdecznie pozdrawiani przez mieszkancow, a dzieci ryzykujac zycie probowaly nas zatrzymac by... uscisnac reke! Zatrzymalismy sie jeszcze na rozstaju drog w miejscowosci Upshi a stamtad pozostalo niewiele ponad 50 kilometrow prostej i spektakularnie pieknej drogi do najwiekszego miasta regionu i jednoczesnie glowego celu naszej podrozy – Leh. Jednak i tutaj pojawily sie drobne problemy – na kilkanascie kilometrow do celu Frenchie ponownie przebil opone dajac samemu sobie jednoznaczny sygnal do kompetnego serwisu ogumienia przy najblizszej nadazajacej sie okazji. Tu jednak postanowilismy zaryzykowac – napompowalismy gume do pelna i ponawiajac po drodze operacje, udalo nam sie dotoczyc do spowitego juz mrokiem, majestatycznego, otoczonego gorami Leh.

Ten etap podrozy w ruchomych obrazkach:

http://karino.blox.pl/2009/07/Lords-of-the-Wheels-part-3.html

  • Crossing the stream
  • Frenchie
  • Rocks
  • Windy road
  • The Gang at TanglangLa
  • Basia at Morey Plains
  • Sarchu Plains
  • Gata Loops
  • Ladakh!
  • Morey Plains - z okna Jeepa
  • Nomads
  • Mnich at Upshi
Indie

Dzien w Leh 2009-06-19

Oficjalne serwisy zwiazane z Dalai Lama rzadem na uchodzctwie glosza, ze to nie okupowana przez Chiny Lhasa czy nawet siedziba wladz Tybetanskich – Dharamsala, ale wlasnie Leh i Ladakh jest najblizej do prawdziwego Tybetu – kulturowo, krajobrazowo i duchowo. W miasteczku nie sposob nie zawitac do jednej z wielu Stup – kapliczek z ktorych jedna, Shanti Stupa, krolowala na wzgorzu tuz powyzej naszego guesthouse’u. W jej kierunku kazdego rana mozna spostrzec mnichow zwolna pokonujacych tasiemki schodow prowadzocych na gore, z zapalem krecacych modlitewnymi mlynkami. Calosc otoczona zwojami flag z buddyjskimi modlitwami wypisanymi na roznokolorowym plotnie.

Na jedyny wolny dzien podczas naszej wyprawy zaplanowany mielismy niewiele ponad slodkim nic-nie-robieniu. Co jednak dziwne, juz okolo 8 rano spotkalismy sie wszyscy na sniadaniu -  przyzwyczajeni do zrywania sie o swicie, nie moglismy przezwyciezyc nawykow nawet podczas ‘fajrantu’. Niestety, dosc sporo czasu musielismy spedzic serwisujac nasze motory – tysiac pokonanych kilometrow w wiekszosci po gorach to nie tylko sfatygowane amortyzatory, zweglone od niedopalonego paliwa swiece i wymagajace zmiany ustawien karboratory ale i poluzowane lacuchy i zapchane filtry powietrza. Frenchie na dodatek, oprocz niezbednych usprawnien ukladu jezdnego uzupelnil zapas czesci zamiennych czym ulzyl nieco przestraszonym nieco brakiem zapasowych detek w rozmiarze jego Hondy i Basi Yamahy. Do naszej wycieczki dolaczyl jeszcze Anubhav – przyjaciel Pallavi – zapalony mechanik ktory na bazie samochodowego produktu lokalnego skonstruowal wlasnego wyczynowego czterokolowca  ktorego wlasnie testowal w Leh i okolicach.

  • Monastery
  • Ladakh
  • 92173 - Leh Dzien w Leh
  • Ladakh...
  • 4906 101580441189 587716189 2619973 5339937 n
  • P1060743
  • P1060768
  • P1060769

Nastepne dwa dni to ciagla podroz przez gory, doliny i przelecze Ladakhu, Zanskaru i Kashmiru. Dosc szybko przekonalismy sie ze ten pierwszy jest regionem zdecydowanie najmilszym i najprzyjazniejszym. Tutaj drogi sa asfaltowe i plaskie a widoki bajeczne – skalna pustynia na kilku tysiacach metrow w parze z czarna, pusta droga ciagnaca sie po horyzont sprawialy wrazenie bajeczne. Po paru godzinach zjechalismy z wyznaczonej trasy by odwiedzic Alchi – niewielka wioske z jedna z najstarszych buddyjskich swiatyn w regionie. Ta jednak nie zrobila na nas takiego wrazenia co jej lokalizacja wsrod gorskich szczytow, przemili ludzie w wiosce oraz niewielki targ na ktorym tybetanscy uchodzcy sprzedawali wlasne rekodzielo. Zaopatrzeni w niewielkie pamiatki ruszylismy dalej.

Wydawalo sie ze wszystko idzie zgodnie z planem, a nawet lepiej – sporo wyprzedzalismy czas wiec nawet slamazarna obsluga w czyims ogrodki przeksztalconym w restauracje nie przycmila pozytywnych nastrojow.

Wjechalismy w Doline Indusu – rzeki-symbolu Indii, jednej z najwiekszych i najswietszych. Tutaj bardziej niz rozlozysta amazonkopodobna, przypominala rwacy strumien ciagnacy sie przez kilometry kilkaset metrow ponizej drogi, ostrzegajacy kierowcow przed skutkami ich ewentualnej nieuwagi. Jako ze przez wiekszosc czasu nie jezdzilismy wszyscy razem, lecz w 2-4 osobowych grupach, nikt nie przejal sie specjalnie gdy Basia, Rouf i Karol wybrali nieco inna niz wszyscy droge. Bedac swiecie przekonani ze sa sporo przed reszta, nie spieszac sie przesadnie, zatrzymywali sie tu i owdzie na sesje fotograficzne. W drugiej ekipie mial miejsce dosc niefortunny upadek – Frenchie ktory jako pasazera wiozl na tym odcinku Yasmine, widzac ze moze nie zmiescic sie w sakret, zahamowal, wpadl w poslizg i ‘polozyl’ motor na drodze. Na szczescie obylo sie bez ciezszych kontuzji – kilka zadrapan i siniakow nie stanowilo przeszkody przed dalsza jazda.

Przedzierajac sie z Doliny Indusu do Zanskaru musielismy przekroczyc chyba najbardziej majestatyczna ze wszystkich przeleczy – Hamboting La. Tutaj ‘glowna’ czesc ekipy, zaniepokojona nieobecnoscia trojki, postanowila zostawic ‘satelite’ w postaci Pallavi i jej zmotoryzowanego przyjaciela. Tutaj jednak nadgorliwosc Hindusow pokazala swa sile – gdy zaginieni byli juz prawie na szczycie przeleczy, Pallavi i Anubhav postanowili wyjechac im ‘na spotkanie’. Jednak los chcial ze obie grupy obraly inne drogi na szczyt, wiec rozminely sie nie wiedzac o planowanym spotkaniu.

Tu trzeba napomniec, ze w okupowanym przez Indie Kashmirze, wladze w Delhi nie pozwolil wejsc na rynek innym operatorom komorkowym niz rzadowej korporacji przez co nasza komunikacja wewnatrz grupy jak i ze swiatem zewnetrzym byla w zasadzie niemozliwa. Jak wiec zdziwieni byc musieli Basia, Rouf i Karol gdy tuz po zmroku dotarli do miejscowosci Kargil gdzie planowalismy wszyscy przenocowac i gdy zobaczyli tam czekajacych nanich juz od jakiegos czasu towarzyszy. Ci byli jeszcze mniej mile zaskoczeni brakiem Pallavi i Anubhava. Wszyscy jednak postanowili, ze ze wzgledu na zapadajace ciemnosci i dosc niestabilna okolice, priorytetem powinno byc znalezienie noclegu. Jak tylko ulokowalismy sie w hotelu, jeszcze przed tym jak dostarczono zamowione jedzenie, Karol ruszyl na jedyny most laczacy Kargil z przelecza Hamboting La by tam oczekiwac na poczukiwaczy-teraz-samych-zaginionych. Gdy jednak ci nie odnalezli sie do polnocy, a kolejni przechodnie, kierowcy czy inni 'zyczliwi' odradzali samotne przebywanie obcokrajowcom w tym miejscu, wszyscy postanowili zaufac dwojgu Hindusow bedacych, badz co badz, we wlasnym kraju i udali sie na kilkugodzinny spoczynek.

Szczesliwie cala przygoda zakonczyla sie pomyslnie – doszlo oczywiscie do krotkiej ale dosc tresciwej wymiany zdan czego efektem posrednim bylo odlaczenie sie na dobre od reszty Anubhava ktory od teraz musial testowac swoj pojazd samodzielnie.

Ten etap podrozy w ruchomych obrazkach:

http://karino.blox.pl/2009/07/Lords-of-the-Wheels-part-4.html

  • Basia zanskar
  • Pond
  • Road ladakh
  • Góry tuż przed Kargilem
  • Karol
  • 003
  • Indus
  • 94834 - Kargil U wrot Kashmiru
  • :)
  • P1070128
  • P1070130
  • P1070226
  • Bikerzy
  • Ziiimnp
  • Nomad
  • ...siedzi i zawija....

Kolejny dzien zaczal sie dosc nieszczesliwie – juz w drodze na jedyna w okolicy stacje benzynowa, Basia zlapala gume co opoznilo podroz o prawie godzine. Gdy jednak ruszylismy, nauczeni doswiadczeniem wszyscy razem, nie moglismy przestac zachwycac sie okolicznymi widokami – nie przeszkadzaly nam coraz czesciej zastepujace wioski – bazy wojskowe oraz wszechobecnosc ciezko uzbrojonych zolnierzy Indyjskich. Z usmiechem spogladalismy na kolejne przydrozne tablice, tudziez informujace o ogolnym bezpieczenstwie (‘Jesli jestes mezaty – rozwiedz sie z alkoholem’) czy to ostrzegajace przed niebezpieczenstwem ze strony ‘nieprzyjaciol' (Uwazaj, wrog Cie obserwuje!) czy czysto propagandowe majace umocnic ducha okupowanego narodu (‘Indie sa caloscia – od Kashmiru po Kanyakumari’ czy ‘Kashmir to Nasza Duma – powod zazdrosci Sasiadow’).

O miejscowosci Drass slszelismy rzeczy koszmarne – oczywiscie od Hindusow – ze to kolebka terroryzmu, ognisko wszystkich walk wyzwolenczych (oj, przepraszam, separatystycznych!) i pierwsze miasto ktore, korzystajac z okazji, przylaczyloby sie do Pakistanu. Dotarlszy jednak tam, jako pierwsza rzucila sie w oczy tablica informujaca ze oto znajdujemy sie w drugim najzimniejszym zamieszkanym miejscem na Ziemi – temperatura zmierzona w 1999 wyniosla bowiem -60 stopni Celsjusza! Na szczescie ta niewielka osada nam takich ‘przyjemnosci’ oszczedzila. Zawitalismy do lokalnej jadlodajni, tam zapewniwszy nas ze dostajemy mieso kozie podano nam wolowine – dla wszystkich bylo to rownie pozytywnym zaskoczeniem co otwartosc i przyjazne nastawienie miejscowych ktorzy to przeciez powszechnie posadzani byli o chec zniszczenia swiata. Sam lokal w ktorym jedlismy to temat na osobny komentarz – wymalowany calkowicie na bialo-zielono, ozdobiony podobiznamy Ayatollahow, z transmitowanym wlasnie meczem krykieta Pakistan – Sri Lanka.

Zegnani usmiechami i przyjacielskimi pozdrowieniami przez mieszkancow Drass, zaczelismy kilkudziesieciokilometrowa wspinaczke na ostatnia z wysokich przeleczy – choc nie najwyzsza, to jednak nie cieszaca sie specjalnie dobra slawa ze wzgledu na obfite opady sniegu Zojila.

Kto wie, czy nie byla to najpiekniejsza czesc calej podrozy – mijani brodaci pasterze prowadzacy na skaliste zbocza stada koz i owiec, namioty nomadow, stada dzikich koni i oslow oraz naprawde niezapomniana przyroda. Plaski i dosc dlugi szczyt przeleczy, zgodnie z oczekiwaniami, pokryty byl sniegiem, blotem i dziesiatkami strumieni ktore musielismy przekroczyc. Dla doswiadczonych kilkudniowym maratonem motocyklistow nie stanowilo to wiele ponad fantastyczna przygode.

Po drugiej stronie przeleczy przywitanie nie bylo juz tak przyjazne – posterunki ciezko uzbrojonych zolnierzy armii indyjskiej niszczyly najbardziej pejzazowe krajobrazy, w dolnych partiach konwoje kilkudziesieciu wojskowych pojazdow silnie chronione przez uzbrojonych w AK47 zolnierzy nie byly czyms co chcielibysmy widziec w rownie pieknym zakatku swiata. Witamy w Kashmirze!

W takich warunkach, mijajac cierpliwie konwoj za konwojem, oddychajac spalinami diesla dojechalismy poznym popoludniem do najwiekszego miasta okupowanego Kashmiru – Srinagaru. Tutaj to zaplanowany mielismy nocleg u rodziny Roufa. Zostalismy podjeci po krolewsku – najpierw popoludniowa ‘Kawa’ – nie mylic z naszym czarnym napojem! Kawa to lokalny napoj na bazie orzechow, szafranu i ziol pasujacy idealnie do pysznych przekasek. Mimo obowiazujacej w Srinagarze godziny policyjnej postanowilismy udac sie nad jezioro Dal – najwieksza atrakcje okolicy. Droga powrotna do domu to wojsko na kazdym kroku, opancerzone transportery na rogatkach i porozciagane barykady z drutu kolczastego dala nam sporo do myslenia na temat jakim okrucienstwem jest wieloletnia okupacja Kashmiru przez Indie, Pakistan i Chiny. Ulatwilo nam to troche zrozumienie punktu widzenia ‘przyjaciela rodziny’ - profesora na University of Kashmir ktorego udalo nam sie poznac. Przytaczyl wiele przykladow naruszania nie tylko prawa ale i podstawowych zasad przez armie okupujaca, jednoczesnie jednak sprowadzajac wszystko do poziomu religijnego konfliktu gdzie uciskani Muzulmanie calego swiata zostali ometkowani przez zachodnia propagande jako terrorysci i na tej wlasnie podstawie Indie czuja sie bezkarne w Kashmirze a swiat przyglada sie temu z usmiechem. W strone Pallavi – jedynek ‘prawdziwej’ Hinduski w naszym gronie – puszczano niespecjalnie przyjazne spojrzenia, a ta z wyjatkowa i niespotykana dla siebie skrytoscia mowila o sobie starajac sie za wszelka cene ukryc fakt, ze jej tata jest wysokim oficerem indyjskiej armii.

Wieczerza byla zdecydowanie tym czego potrzebowalismy – wycienczeni kilkudniowa jazda i nieregularnymi posilkami ograniczajacymi sie do tostow, jajek w roznej postaci oraz noodli, delektowalismy sie wykwintnymi miesami, spakiem prawdziwego pieczywa, niesamowitymi curry i wszystkim co na okazje naszej wizyty przygotowala mama Roufa. Nasza biala Afrykanka i najbardziej imprezowa ‘terrorystka’ Yasmina, gdy tylko rodzina dowiedziala sie ze pochodzi z Maroka, badz co badz kraju Muzulmanskiego, zostala obdarowana swieta woda przywieziona przez rodzine z Haj – dorocznej pielgrzymki Muzulmanow do Mekki. Niestety nam – niewiernym – mimo arafatek na szyjach nie udalo sie przekonac rodziny ze rowniez na lyka zaslugujemy.

  • Paradise
  • Z la
  • Drass
  • Picture 299
  • At Zojila Pass
  • jezioro Dal, Srinagar
  • z goscina u rodzicow Roufa

Nazajutrz po rownie wysmienitym sniadaniu, wyruszylismy w kierunku Jammu. Prawie 300 kilometrow gorskiej drogi okazalo sie trudniejsze niz przewidywalismy – przede wszystkim ze wzgledu na niewyobrazalny ruch – do konwojow wojska dolaczyly bowiem setki cywilnych ciezarowek nie baczacych na nikogo i na nic na drodze. Jakby tego bylo malo, rowniez szczescie przestalo nam dopisywac. Z nieznanych nam po dzis dzien przyczyn, tuz przed granica Kashmiru, Toma Roxy odmowila posluszenstwa – probowalismy wszelkich mozliwych sposobow by zidentyfikowac przynajmniej przyczyne problemu – bezskutecznie. Tu jednak po raz pierwszy cieszylismy sie z obecnosci armii. Powolujac sie na swoje rodzinne koneksje, Pallavi udalo sie przekonac wojskowego mechanika by rzucil okiem na motor. Jednak jako ze w armii budowa silnikow Royal Enfield ogranicza sie do wojskowych modeli 500CC, nikt nie mial wiekszego pojecia o nowszych modelach Thunderbird. Udalo sie natomiast uzgodnic transport maszyny kilkaset kilometrow w strone Jammu, gdzie bez problemow mielismy znalezc serwis rozwiazujacy nasz problem.Zgodnie z indyjskim pojeciem czasu, motor dotarl do miejscowosci Udhampur okolo polnocy zamiast obiecanej 19.

Niewiele wczesniej na miejscu pojawilismy sie my sami – zdecydowalismy sie wiec na zatrzymanie w niewielkim zajezdzie. Podjelismy nastepnie trudna decyzje, ze zgodnie z nasza dewiza ‘jeden za wszystkich, kazdy za siebie’, Tom wraz z wolontariuszem Jackiem zostanie na miejscu by rozwiazac sprawe motoru.

Do Delhi zostalo nam okolo 700 km trasy ktora planowalismy pokonac w dwa dni. Szczegolowe badania mapy daly nam jednak nadzieje na dokonanie skrotu. Wciaz jednak wydawalo nam sie niemozliwoscia pojawienie sie w stolicy nastepnego dnia. Postanowilismy sie nie naprezac – start zarzadzono na 4 rano i...zobaczymy jak pojdzie!

Dla naszej uciechy, wlasciciel zajazdu zaoferowal zalatwienie nam kilku zimnych piw i chociaz tymi okazaly sie byc paskudne Kingfisher Strong, bylo to pierwszych pare lykow zlocistego napoju od czasu wjechania w gory.

Pobudka i wyjazd udaly sie wyjatkowo sprawnie. Jeszcze tylko 2-3 godziny przeprawy przez gory i wyladowalismy na plaskich terenach, gdzie spodziewalismy sie znalezc drogi w nieco lepszym stanie. Latwo jednak nie bylo – trwaly budywy na calym odcinku a do tego zaczal dokuczac upal. Gdy okolo poludnia dotarlismy do miasta Jalandhar w Punjabie, bylo juz piekielnie goraco. Niby w ramach rekompensaty dostalismy prezent w postaci przyzwoitej, dwupasmowej drogi do samego Delhi, ale te chetnie wymienilibysmy na choc odrobine chmur.

Slonce jednak palilo niemilosiernie. Motocyklisci w ciezkich, ochronnych strojach i czarnych kaskach dzialajacych jak sauna parowa na ich glowy. Odtad obralismy jednolity rytm – przejechane 50 kilometrow nastepnie 5-10 minutowy postoj spedzony w cieniu drzew tudziez klimatyzacji naszego Pajero, zmoczenie szalikow woda, uzupelnienie plynow, ostudzenie kaskow i dalsza podroz. Na 200, moze 300 kilometrow przed Delhi zaczelismy wierzyc, ze moze udac nam sie pokonac cala trase jednego dnia. Mobilizujac siebie nawzajem, okolo zmroku pojawilismy na sie znanej juz nam autostradzie laczacej Chandigarh z Delhi. Ostatnie sto kilometrow, a szczegolnie 40 przez samo miasto okazaly sie chyba najtrudniejszymi podczas calej podrozy, nie tylko dla nas ale i dla naszych silnikow ktorym caly dzien na wysokich obrotach, w prawie 50-stopniowych upalach dal sie mocno we znaki. W Delhi juz calkowicie wszyscy sie pogubili, gdyz ciemnosci jak i bliskosc celu niezbyt sprzyjaly patrzeniu w lusterka. Gdy pierwsza dwojka – Frenchie i Karol - pojawili sie na ostatnim, 20-kilometrowym odcinku czteropasmowej autostrady laczacej centrum z przedmiesciami i nasza baza – Gurgaon – radosc byla niesamowita. Po zaparkowaniu obaj doslownie spadli z motorow i przez chwile lezeli bez ruchu. Kilkadziesiat minut pozniej na miejscu pojawila sie nasza ‘service truck’ -  James, Karita, Pallavi i Yasmina a po chwili Basia i Rouf. Na glowy wszystkich wylany zostal zimny Tuborg a calkowite wycienczenie choc na kilkanascie minut zastapione zostalo radoscia z dokonan zarowno tego dnia jak i calej wyprawy.


UWAGA!!!

Filmowa relacja z podrozy jest do obejrzenia na naszych blogach:

http://karino.blox.pl/2009/07/Lords-Of-The-Wheels-1.html

http://basiacebula.blogspot.com/2009/07/wyprawa-do-leh-filmowo-tym-razem.html 

 


  • Back home: Rouf, Karol, Basia, Frenchie
  • on a side of the road... chilling
  • at KFC, Ludhiana....
  • James contemplating opening a new business...

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. lmichorowski
    lmichorowski (10.03.2012 16:38)
    Podpisuję się. Podróż super, widoki tudzież. Gratulacje!!!
  2. tedesse
    tedesse (16.07.2009 11:58)
    Fantastyczna podróż,ciekawe zdjęcia,piękne widoki!
  3. dino
    dino (14.07.2009 20:35) +1
    wyprawa po zbóju....:)
    niezła z Was ekipa...
  4. slawannka
    slawannka (13.07.2009 15:35) +1
    Już jest dobrze:)
  5. slawannka
    slawannka (13.07.2009 15:32)
    Ej, chcę zobaczyć te nowe zdjęcia, a pokazują się inne niż w miniaturkach!:(
  6. przedpole
    przedpole (08.07.2009 14:26) +1
    Godna podziwu wyprawa.Jednak w galerii drażniące są te angielskojęzyczne tytuły zdjęć.Nie bardzo rozumiem,dlaczego nie dało się tego zrobić po polsku?
  7. aerodynamiks
    aerodynamiks (07.07.2009 21:29) +1
    zazdroszcze widoków
    duze brawa za podroz i zdjecia!
  8. sagnes80
    sagnes80 (05.07.2009 22:20) +1
    niezły wyczyn :):):) trasa robi wrażenie :)
  9. karol.81
    karol.81 (05.07.2009 8:43) +1
    Brawo! Ja tę samą trasę przejechałem na rowerze i też było ciężko;)!
  10. slawannka
    slawannka (04.07.2009 8:44) +1
    Fantastyczne!!!!
    Niesamowita przygoda, świetna relacja! Muszę też bardzo pochwalić, bo kiedy pierwszy raz tu weszłam, tekst wyglądał inaczej, teraz jest ładnie zredagowany i dużo bardziej czytelny! Brawo!!!!
    (Mój skuterek pozdrawia nieśmiało wszystkie fantastyczne motory, które przejechały taką fantastyczną trasę!)
  11. mimbla.londyn
    mimbla.londyn (03.07.2009 17:36) +1

    Swietnie opisane : )

    To sie nazywa przygoda !


    Wspaniale miec zgranych przyjaciol ....


  12. zfiesz
    zfiesz (03.07.2009 14:39) +1
    świetny tekst! wyprawa też rewelacyjna! szczególnie fragment 'kaszmirski'. coś więcej niż droga...

    duży plus!
  13. rebel.girl
    rebel.girl (03.07.2009 12:55)
    wow. himalaje to marzenie, motory to podziwiana (raczej z bezpiecznej odległości) abstrakcja - tym chętniej przeczytam relację! pozdrawiam!